9 wrz 2012

Okularnik (steampunkowe gogle)

Nie lubię niedziel, bo w niedziele się nudzę, zawsze prawie (chyba, że odsypiam sobotnie imprezy). Nie dziwi mnie, że to ulubiony dzień samobójców- fatal. W niedzielę popołudniem zawsze przychodzi kryzys i zaczynam wymyślać rożne rzeczy, a jak wiadomo, Kaapster to taki stwór, który jak sobie pomyśli, to chce mieć już, zaraz, natentychmiast.

Czytam sobie "Kościotrzepa". Książki zawsze mnie tak wciągają, że żyję w tej ichniej rzeczywistości. A tu steampunk. A steampunk nie obędzie się bez gogli. A gogle można zrobić.

Poszperałam, poszukałam, stwierdziłam że w tym domu niczego nie ma, posmęciłam, poszukałam jeszcze raz i znalazłam kilka artefaktów na wagę złota:


1)końska skórzana derka, kupiona w lumpie z ubraniami dla dzieci,
2) wieczka do słoików (wiadomo, czas na przetwory),
3) stary pasek od historyków,
4) pistolet i zapas kleju
5) pudełko na płyty,
6) pół litra kawy,
7) kilka pierdół do ozdoby i do użytku.
Uzbrojona oprócz tego w skalpel, nożyczki i inne tego typu narzędzia, zabrałam się do pracy. Na pierwszy ogień poszły wieczka, które trzeba było wyciąć w środku. Oczywiście- mogłam po prostu iść do sklepu budowlanego i kupić kilka obejm, czy meganakrętek, ale JEST NIEDZIELA. Nie bacząc zatem na opiłki wbijające się w ręce, zaczęłam wycinać dziury nożyczkami do papieru.


Oczywiście, kiedy skończyłam wyglądały okropnie. Załadowałam pistolet klejem, podłączyłam go czym prędzej do prądu i okleiłam obrzępione końce skórką (oprócz cierpień estetycznych dostarczały mi rownież obaw, że się potnę. A pociąć się zakrętką od słoika.. no jak to brzmi w ogóle.)


Kiedy już poparzyłam się klejem po raz 5748 przyszedł czas na "soczewkę". Nie miałam pomysłu skąd wytrzasnąć szkło, więc zdecydowałam się na pleksę, a że pudełek od płyt jest u mnie aż nadto.. odrysowałam kółko i zaczęłam ciąć..
Skalpelem...
Nożykiem do tapet...
Nożem...
Wydrapywać cyrklem..
W końcu chwyciłam za nożyczki, co okazało się oczywiście błędem, bo pleksa popękała jak tafla lodu. Zdenerwowana poszłam do ojca i spytałam, czy może mi to przyciąć. Rezolutnie odpowiedział "Nie".

Zrezygnowałam z pleksiglasu z odzysku i zdecydowałam się podkleić to folią. Taką folią jak do bindowania.



Nie był to szczyt estetyzmu, ale cóż zrobić, z koniem kopać się nie będę.
Po ogarnięciu "soczewek" już prosta droga do końca. Wykroiłam ze skóry dwie tulejki, w które później je 
wkleiłam.


 Ja zdecydowałam się przykleić to z wierzchu. Potem już tylko ozdóbka (półprodukty kolczykowe zawsze się przydają)

Pasek przydrutowany miedzianym drucikiem, który zabrałam mamie (mamo pozdrawiam Cię, i tak z niego nie korzystałaś).

I tak dobrnęłam ku końcowi. Tymczasowemu końcowi, bo estetycznie to niestety mija się z tym, co chciałam osiągnąć. Nie jest źle, ale zawsze może być lepiej, prawda? Podczas całego procesu twórczego wypiłam pół litra kawy. Kawa zawsze się przydaje ;)




5 wrz 2012

Gorseteria

Totalnie doświadczalna dziedzina krawiectwa, którą uprawiam z namiętnością od jakiegoś czasu (nie za często, żeby przypadkiem mi się nie znudziło).

Pierwszy, szyty po nocach zimą jakieś 2 lata temu. Pamiętam, że maszyna tak hałasowała, ze podkładałam pod nią i pod biurko wełniane koce, żeby trochę to wytłumić i nie sprowadzić na siebie gniewu sąsiadów. Materiały to oczywiście recykling- zasłona wyciągnięta z lumpa, prześcieradło z szafki, falbana odpruta od czegoś, stary zamek, usztywniany opaskami na kable... Jedyny koszt, to biała lamówka i tasiemka.



Drugi wynalazek, to underbust z zasłony, tym razem znalezionej w odmętach maminej szafy, usztywniany drutami z parasola. Mój ulubiony, uszyty w 5 godziny.



I w końcu- świeżo spod igły. Uszyty z chińskiej tafty, którą dostała jako pamiątkę z podróży moja prababcia. Materiał ma około 50 lat, ale wygląda świetnie. Na boki zużyłam stary t-shirt. Usztywniany plastikowymi i metalowymi fiszbinami (takimi z pasmanterii, o dziwo!)