Zdarzyło się kiedyś tak, że poszłam do szkoły muzycznej i uczyłam się grać na wiolonczeli. Jak każdy młody buntownik ma w zwyczaju, wyklinałam, wagarowałam i nie ćwiczyłam, bo myślałam, że przecież to mi do niczego w życiu nie będzie potrzebne (a nadmienić należy, że poszłam tam z własnej woli, rodzice do niczego mnie nie zmuszali!). Nie przedłużajmy- kiedy byłam już trochę większa, przytrafiła mi się miła posadka w zespole (który notabene całkiem miło wspominam). A jak wiadomo, koncerty są znakomitą okazją do ubrania się dziwnie bez usprawiedliwiania tego.
Dawno temu przeglądając youtube pod kątem wykonywania różnych gadżetów, które można później na siebie włożyć, trafiłam na filmik o mini cylindrach. "Znakomicie" pomyślałam, po czym wzięłam starą koszulkę, twardą butelkę i starą płytę CD, chwilę pogrzebałam w moim podręcznym pudle z kilometrami koronek i tasiemek, załadowałam wkład kleju do pistoletu i poświęciłam kilka chwil, żeby wyczarować kapelutek.
Koncepcja mini cylindra ewoluowała w miarę czasu i zaczęły powstawać mini kapelusze, mocowane do włosów jak spinka, albo jak opaska.
I ostatnia porcja- w komplecie ze spódnicą i gorsetem (może o mojej gorseterii następnym razem):
A teraz idę jeść barszcz ;p